Redakcja KR

Duch Pogórza 2023 słowem i obrazem uczestników.

07.04.2023

Sporo emocji, dobrych wrażeń, uścisków, zbitych piątek towarzyszyło tegorocznej edycji Ducha Pogórza.

Poprosiliśmy więc kilku uczestników aby podzielili się z Wami swoimi wrażeniami z biegowej wizyty na Pogórzu Dynowskim.

Łapcie więc relacje od Rafała Bielawy, Iwony Rożniaty, Roberta Zięby, Viletty Domaradzkiej, Anny Święch, Czarka Baligi, Sabiny Zięby, Stanisława Siwca i Marcina Zimkowskiego.

Ostrzegamy, jest sporo emocji i dużo czytania, w sam raz na dłuższy odpoczynek po świątecznym obżarstwie.

Zdjęcia: UltraZajonc, Katarzyna Gogler Fotografia, Mała Gośka Photography

Rafał Bielawa, zwycięzca - 100 km Upiór

Są wydarzenia, które zapadają w naszej pamięci na długo, na tak długo, że ma się wrażenie, że zawsze siedzieć będą wyraźnie pod powiekami. Taka była pamiętna Łemkowyna z błotem, czy Rzeźnik, w którym wprawdzie nie biegłem ale wracałem z dzieciakami po trasie, a po drodze zgubiłem podeszwy ciężkich traperów. Swoje miejsce w mojej głowie także znajdzie Duch Pogórza, a tak się niepozornie zaczęło...

Dlaczego pojechałem? Byłem tam już w zeszłym roku, pojechałem na zaproszenie Doroty Kaszyckiej, miałem swoje kilka minut przed zawodami, podczas których opowiadałem o pokonywaniu Głównego Szlaku Beskidzkiego. Około godziny 22 zdecydowałem się wtedy na pokonanie Upiora, czyli dystansu delikatnie przekraczającego 100 kilometrów. Wprawdzie nie jestem wielkim miłośnikiem biegów organizowanych po pętli, jednak bez marudzenia stwierdziłem, że wchodzę w to. Start o północy spowodował, że każde z trzech kółek odbywało się jakby na nieco innej trasie. Pierwsze okrążenie w ciemności, widzi się tylko ścieżkę przed sobą, czy wreszcie kamienie i wodę brodząc w strumieniach, kilometry mijają szybko. Kładka nad Sanem raz, kładka nad Sanem dwa i już wbiega się na metę/start. Kolejne jeszcze po zmroku, ale już wszystko w świetle wschodzącego nieśmiało słońca zaczęło wyglądać zupełnie inaczej; do tego mgły, rosa i na ostatnie wybiega się już w pełnym słońcu. Ostatnie kółko rozpoczynałem niedługo po starcie biegaczek i biegaczy z dystansu jednego okrążenia, więc była okazja powalczyć z tymi, którym trudy pierwszych kilometrów dały ostro w kość i znikające szanse na podium nieco załamały morale. Podczas zeszłorocznej edycji ostatnie kółko w połączeniu z pierwszym upalnym dniem wiosny zmasakrowało mnie strasznie. Ledwo stałem na nogach, praktycznie 34 kilometry przebiegłem bez koszulki, było gorąco, duszno, ale nie odpuściłem i zameldowałem się na mecie.

zdjęcie: UltraZajonc

Podobało mi się bardzo. Piękne lasy, nieoczywiste bieganie korytem rzeki, do tego łąki, piękne lasy, rozlewiska, a do tego klimat, spokój, świetni ludzie, sporo znanych twarzy, rozmowy w trakcie degustacji smaków Podkarpacia. Na marginesie niektóre z nich powinny być zamykane w buteleczce jak dżin i otwierane na własną odpowiedzialność. Wracałem do domu zadowolony, z niedźwiedziem w torbie, uśmiechem na twarzy i głową pełną radośnie przeżytych chwil.

Rok minął szybko, a podczas tego roku sporo walki o powrót do biegania (która to walka wciąż niestety trwa). Podczas jednego z treningów zaproponowałem Tomkowi Niezgódce, abyśmy wybrali się jeszcze raz w znane mi miejsce. Przy okazji byłaby to idealna okazja do przetestowania swojego organizmu i sprawdzenia, jak dużo mi brakuje do normalnego biegania. Podczas wspólnych treningów zapadła decyzja, że jedziemy. Dzisiaj mogę powiedzieć, że wspominanie pamiętnej edycji Łemkowyny chyba skusiło los i nic dziwnego, że bieg wyglądał zupełnie inaczej niż nam się miało wydawać.

Kiedy w końcu dojechaliśmy na miejsce, usłyszeliśmy, że trzeba uważać, bo jest błoto, mokro i na trasie nieprzyjemnie. Trudno było w to uwierzyć, gdy nad głową słońce pięknie świeci, do tego dość mocno wieje. Pierwsza myśl, nawet jak jest mokro, to przy takim wietrze z pewnością część wilgoci uleci w siną dal. Prognoza pogody doskonała, wprawdzie gdzieś tam podają deszcz, ale 1-2 mm dla ultrasa to nic, a do tego ma to spaść w okolicy południa, czyli w momencie, kiedy do mety będzie już naprawdę blisko. Korzystając z wolnej chwili poszliśmy na trasę, aby podopingować zawodnikom z dystansu 200 km. Biegli szybko, nawet za szybko, przecież mieli do pokonania nie jedno, ale aż 6 okrążeń. Zresztą, nie przewidzieliśmy tak wysokiej intensywności i na pierwszej przeprawie przez San, gdzie spędziliśmy ponad godzinę, nie natknęliśmy się na nikogo. Okazało się, że popędzili tędy już dawno. Przenieśliśmy się kawałek dalej i w końcu dobiegają, czyści, bez błota, zadowoleni i przekazują, że jest spokojnie, sucho, nawet strumienie jakby mniejsze. Jednym słowem bajka.

No cóż, wróciliśmy na miejsce, zaliczyliśmy krótki trening, który potwierdził słowa Demonów i... trzeba odpocząć przed startem. Położyłem się więc spać o 17.20 i... zasnąłem :) Nie skusił mnie mecz Polska – Czechy, zresztą bałbym się oglądać dalej wiedząc, że po raptem dwóch minutach straciliśmy dwa gole, gol co minutę mógłby spowodować napady lękowe :)))))) Około 23 otworzyłem oczy i usłyszałem za oknem miarowe uderzenia deszczu o dach, szyby, jednym słowem pada.

O północy start, zacząłem leniwie. Nie chciałem przeć od początku i tak się bieg potoczył, że ze swoim imiennikiem Rafałem pokonywaliśmy pierwsze kilometry. Cały czas na zaciągniętym ręcznym, spokojnie, niespiesznie, pilnując tętna. Jednak po pewnym czasie zdecydowałem się na własne tempo. Do tego deszcz nie odpuszczał, było ciepło, ale pod stopami wszystko zaczęło uciekać. Mimo to biegło się fajnie, cały czas bardzo czujnie, uważając, aby nie zerwać sobie czegoś podczas poślizgu, nie wywalić się na z pozoru prostym zbiegu, czy wreszcie nie potknąć się o korzenie i gałęzie, których wszędzie było sporo. Jedynie opis strumieni, które trzeba było pokonać korytem zgadzał się z wiadomościami przekazywanymi przez spotkanych w ciągu dnia biegaczy. Wpadłem do biura zawodów i powiedziałem, że warunki są z tych cięższych, a lekko to już było, bo kolejne okrążenia będą pokonywane z coraz to większą ilością uczestników, a i z góry cały czas leciał deszcz. Trudno było mieć nadzieję, że chociaż trochę się uspokoi.

zdjęcie: UltraZajonc

Na drugie okrążenie wybiegłem z nowym towarzyszem. Jakiś pies dobiegł do biura i chyba wpadłem mu w oko, bo poleciał za mną. Zapewne owczarek ten pomyślał, że muszę w końcu paść, a on wtedy złapie za jakąś część i zostanie w lesie na śniadaniu :)))) Biegł ze mną przez prawie 13 kilometrów i w końcu zdecydował się pozostać po lepszej stronie Sanu. Ja pobiegłem dalej. Błota było coraz więcej, nogi jeździły w dowolne strony, wszędzie woda. Jedynie na asfaltowych kawałkach i kilku bitych drogach warunki były bardzo dobre, reszta to walka. Oczywiście jak to bywa, najgorsze okrążenie było dopiero przede mną. Mimo przeciwności cały czas biegło mi się dobrze, byłem skupiony, realizowałem swój cel. Pilnowałem jedzenia i picia na tyle, że był to jeden z nielicznych startów, na których nie miałem żadnych problemów żołądkowych, czyli mogę tak :) Gdzieś jednak straciłem koncentrację i pobiegłem w złą stronę. To nie była wina złego oznaczenia, gdyż znaczniki były tam, gdzie powinny, po prostu źle spojrzałem i... po telefonie do organizatora złapałem odpowiedni azymut i wróciłem do miejsca w którym się pomyliłem, aby już dalej kroczyć, zanurzony do połowy łydki w błocie, właściwą trasą. To był jedyny moment, gdzie traciłem bezpieczną przewagę nad pozostałymi zawodnikami. Ostatnie kółko już naprawdę trudno było biec. Niektóre podejścia pokonywało się na kolanach. Kije nie dawały żadnej pomocy, jedyną możliwością, aby pokonywać niektóre części trasy, było łapanie się drzew i wciąganie metr po metrze. Niestety Hanka Sypniewska musiała zrezygnować, bo, jak sama wspominała, nie mogła wyjść ze strumienia i złapać jakieś gałęzi, aby się wciągnąć tych kilka metrów. Już nie bawiłem się w szukanie optymalnej ścieżki tylko leciałem w błocie, czasem dosłownie po kolana. Zapadałem się w glinie, która nie chciała puścić buta, innym razem zjeżdżałem ze wzniesienia i do pełni szczęścia brakowało mi jedynie pozycji zjazdowej znanej z narciarstwa alpejskiego. Strumienie, wcześniej takie spokojne, do pokonania suchą stopą, teraz zapełniły całe koryto. Leciałem więc środkiem, czasem woda sięgała mi kolan. Buty pięknie się świeciły, ale tylko przez moment, gdyż zaraz ponownie wpadałem w bagno.

Ostatnie okrążenie było prawdziwą szkoła przetrwania. Kosztowało dużo sił, próbowałem biec wszystko, co się jeszcze dało, chociaż czasem podbiegi wcześniej obiegane z uśmiechem na twarzy teraz nie dawały pokonać się biegiem. Trudno było wyrwać stopę, gdy ta zatopiona jest w klejącej mazi, a każdy krok kosztuje kilka razy więcej niż na początku. Na dziesięć kilometrów przed metą wiedziałem, że mam prawie 90 minut przewagi. Nie próbowałem szaleć, ale też nie odpuszczałem zupełnie, po prostu biegłem spokojnie, nie chcąc zrobić sobie krzywdy. O kontuzję w takich warunkach bardzo łatwo. Mijałem kolejne osoby, doganiałem także osoby z mojej trasy, które miały przed sobą jeszcze jedno okrążenie. Ja tym razem cieszyłem się, że zostało mi już tylko kilka ostatnich kilometrów. Jeszcze ostatni strumień i kolejne prawie 800 metrów brnąłem w wodzie, ale z uśmiechem, ciesząc się, że ani razu się nie przewróciłem i wracam w jednym kawałku. Jeszcze pożegnanie z Sanem, trochę asfaltowych ścieżek i meta.

zdjęcie: Mała Gośka Photography

Nie poprawiłem czasu, gdyż nie było możliwości aby to zrobić, ale szarfę udało mi się zerwać. Spędziłem kilkanaście godzin sam na sam z błotnym potworem. W sumie nie był taki straszny, nie pozwolił wprawdzie na spokojny lekki bieg, ale zapewnił nie lada emocje. Było wszystko, a to wszystko to w moim wypadku liście w skarpetach znalezione już na mecie, błoto w zębach i włosach, trudności, które jednak dało się pokonać, radość na mecie, zmęczenie i satysfakcja, że można i że warto czasem wsiąść do auta i pojechać gdzieś na drugi koniec i znaleźć kawał przygody. Tak jak powiedziałem na mecie, wygrał każdy kto przyjechał na te zawody i pokonał jedną, dwie, trzy, czy wreszcie sześć pętli, nie zapominając także o tych z dystansu trzynastokilometrowego.

Cieszę się, że miałem okazję tam być, przeżyć i zobaczyć to na własne oczy i nogi.

Na mecie, już wykąpany, ale zmęczony, czekałem na Tomka, który cieszył się, podobnie jak ja, jak małe dziecko z przeżytej przygody. Rano siedzieliśmy w kuchni z organizatorami, czekając na biegaczy z Demona. Czas płynął leniwie, oj nie chciało się wyjeżdżać, oj nie!

W końcu jednak ruszyliśmy w drogę, z każdym kilometrem oddalaliśmy się od Winnego-Podbukowiny, ale nie od Ducha Pogórza – ten był z nami do samego Wrocławia, pojawiał się w rozmowie, w opisach przeżytych chwil i został w naszych głowach i sercach. Dopowiem na koniec szeptem, to taki mój mały Upiór!

Dziękuję Dorocie, wszystkim Wolontariuszom i ekipie wspierającej za ogromne zaangażowanie i widoczną na każdym kroku pasję, z jaką Duch Pogórza został przygotowany i poprowadzony. To była prawdziwa przyjemność obserwowania tego.

Iwona Rożniata zwyciężczyni - 100 km Upiór

W zawodach Ducha wystartowałam po raz pierwszy za namową Marioli Wach-Maszewskiej. Słyszałam wiele dobrych opinii w temacie zawodów oraz takie, że jest trudna trasa. Postanowiłam spróbować i zakosztować Klimatu Ducha. Zapisałam się na 102 km i 3 okrążenia, a że lubię biegać pętle, więc formuła dla mnie ok. Nie przeszkodził skromny pakiet startowy, bo nie lubię torby z reklamówkami i makaronami czy ciasteczkami. Start o północy też dobry pomysł jak dla mnie, bo trenuję zazwyczaj wcześnie rano o 4:40, więc pora odpowiednia.

zdjęcie: Katarzyna Goglel Fotografia

Ludzi na starcie niewiele i bardzo dobrze, bo nie było tłoku na trasie i wtedy człowiek jest sam ze swoją głową i myślami. Trasa wymagająca, a miejscami zaskakująca - mam tu na myśli potoczki do przebrnięcia i strome podejścia. Nie byłoby problemu, gdyby nie padało i trasa nie rozmiękła. Ale było mnóstwo błota i trudności z tym związanych. To prawdziwe Ultra dla koneserów. Podobało mi się bardzo, bo wiedziałam, że jak przetrwam do końca, to satysfakcja będzie większa. Nie miałam ani chwili zwątpienia w to co robię, wychodząc na kolejne kółko. Mam również zasadę, że jeżeli już coś zacznę, to staram się to zrobić porządnie i nie odpuszczam. Ludzie na punktach przyjaźni i pomocni, a i przekąski wystarczające. Możliwość, a właściwie konieczność zbiegu do biura po każdym kółku też fajna, bo można się zregenerować czy przebrać. Mogę powiedzieć, że minusów nie widzę, a raczej wszystko na plus. Prawdziwe ultra i tyle. Tak lubię się bawić. Medale piękne i statuetki również. Fotoreporterzy na najwyższym poziomie. Pewnie wrócę do was za rok.

Robert Zięba zwycięzca +60 km Duch

Witam. Powiem tak - w takich warunkach to jeszcze nie biegałem. Jeżeli chodzi o oznaczenie trasy - rewelacja, 2 pętelki bez tracka. Myślę, że przyszłościowo można by ominąć te potoki i wtedy trasa byłaby bardziej biegowa. Ale ogólnie jestem mega zadowolony - w końcu wybiegało się te pierwsze miejsce w tych trudnych warunkach. Może za rok będzie pogoda bardziej łaskawa i będzie się za nami kurzyło to błoto, które pozostawiliśmy na trasie.

zdjęcie: UltraZajonc

Violetta Domaradzka zwycieżczyni +60 km Duch

Na Ducha Pogórza trafiłam tak jak lubię najbardziej, czyli "na spontanie". Ostrzeżeń co do wymagającej trasy nie potraktowałam zbyt poważnie, kijków nie chciało mi się szukać, wybór butów był prosty, bo mam tylko jedne. Planowałam 34 km, jednak błotne uroki trasy i chęć pokonania jeszcze raz strumienia środkiem oraz pozjeżdżania na pupie z lądowaniem w potoku sprawiły, że zrobiłam dwie pętle - czego się nie robi dla takich atrakcji! A mówiąc odrobinę poważniej - trasa faktycznie jest ultra wymagająca, choć bez gigantycznych przewyższeń. Jak to możliwe na swojskim Pogórzu? Przede wszystkim ze względu na dwa odcinki strumieniem w wąskim wąwozie oraz bardzo śliskie i strome skarpy, a także błotniste i gliniaste podejścia, które sprawiają, że patrzysz w dół i myślisz "no bardzo śmieszne i niby co teraz...?", a potem zjeżdżasz na zadku, ponieważ jest to najbezpieczniejszy sposób na uniknięcie złamania kończyn. Albo ewentualnie padasz na cztery kończyny, trochę żałując, że nie masz dłuższych paznokci i wspinasz się powolutku do góry, klnąc cicho. Dobrą radę mam taką, żeby na ten bieg nie zabierać swoich ulubionych butów, skarpetek i spodni...;) Czy było fajnie? Było super! Czy wrócę za rok na więcej pętli? O tym pomyślę później, jak już ostatnie ślady błota wypiorą się z paska od czołówki, bo nawet on pokryty był warstwą pogórzańskiego błocka.

zdjęcie: Mała Gośka Photography

Anna Święch zwyciężczyni Diabelska Trzynastka

Magia Ducha Pogórza w tym roku tak naprawdę pokazała swoją odsłonę diabelskiej trzynastki. Każda pora roku ma swoje piękno nawet w deszczowy dzień, więc zawsze trzeba szukać pozytywnych stron, które napędzają, a na tym biegu było ich mnóstwo. Pogoda dla jednych niesprzyjająca, a dla mnie rewelacyjna. Deszcz, który tak naprawdę był moim przyjacielem i tradycyjnie nie kończące sie podbiegi. I choć nie lubię podbiegów to mocno błotniste zbiegi zrekompensowały mi wszystko. Kolejny raz biegłam diabelską trzynastkę, jeszcze bardziej zachwycona pięknem tej wyjątkowej trasy. Jadąc na Ducha nie pomyślałam nawet, że znajdę się w tak mocnej czołówce kobiet, a co dopiero na podium. Nie było łatwo, bo walczyłam sama ze sobą i swoimi słabościami. Na starcie stwierdziłam, że pobiegnę sobie na spokojnie bez spiny i na początku tak zrobiłam, aż do momentu, w którym pojawiły się moje ulubione błotniste zbiegi, które wyzwoliły we mnie dzikiego demona lasu i wtedy pojawiła się nadzieja, że jednak powalczę z dziewczynami mijając je na zbiegach. Ryzykowne...? TAK, ale kto nie ryzykuje, nie pije szampana, więc postawiłam na mój diabelski żywioł, bo to było właśnie to co lubię najbardziej czyli las i soczyste błotko, które mimo wszystko dało popalić, ale w terenie to cały urok właśnie tych niesamowitych górek, zbiegów i przepięknych, zachwycajacych widoków.

zdjęcie: UltraZajonc

Każdy bieg niesie ze sobą coś nowego, coś innego, ale zarazem pięknego, a tym razem mocno błotnistego i deszczowego. Niby krótka trasa, bo tylko 13 km, ale iście diabelska. Winne Podbukowina to wyjątkowe miejsce z wyjątkowymi trasami biegowymi i super organizacją. Przepieknym akcentem Ducha Pogórza były prześliczne medale oraz statuetki symbolizujące prawdziwą moc Ducha Pogórza. To trzeba przeżyć, żeby poczuć ten wyjątkowy smak trasy i szczęście z przekroczenia linii mety.

Cezary Baliga zwycięzca Diabelska Trzynastka

Urokliwe rejony Pogórza Dynowskiego przywitały mnie deszczem oraz chłodnym wiatrem, jednak ciepła i miła atmosfera podczas Ducha Pogórza pozwoliła zachować pozytywny nastrój i pogodę ducha. Nieco mniejszy optymizm udzielał mi się na trasie Diabelskiej Trzynastki, ponieważ całonocna ulewa zamieniła dość stabilny i suchy szlak (o czym dzień wcześniej mogłem się przekonać) w grząski i bardzo wymagający. Zbiegi, sięgające momentami ponad 30%, fundowały odpowiednio grubą warstwę błota na tyłku. Dodając do tego leżące gdzieniegdzie ścięte drzewa, można było poczuć się niczym na wyścigu OCR! Kameralne imprezy lubią zaskoczyć regionalnymi przysmakami, nie inaczej było tym razem - dla smakoszy i łasuchów miejscowe Panie kucharki przygotowały pyszne potrawy cieszące podniebienie. Krótko mówiąc, zabawa była przednia!

zdjęcie: UltraZajonc

Wojciech Pajestka Duszek 34 km

Kiedy myślisz, że o biegach górskich wiesz już wszystko, kiedy trenujesz od blisko sześciu lat mając w nogach tysiące przebiegniętych kilometrów, kilkadziesiąt wydarzeń biegowych za sobą, bagaż doświadczeń, przychodzi on. Owiany legendami Duch Pogórza. Na tym biegu czuć na każdym kroku obecność tego ducha. On wprost unosi się w powietrzu. Wybierając dystans 33 km miałem nadzieję na szybki bieg, zupkę i powrót do domu... Nic z tych rzeczy. Cztery godziny walki o przetrwanie. Bardzo trudna trasa, pełna przeszkód, technicznych zbiegów, niełatwych podbiegów, do tego ulewny deszcz... normalny człowiek załamałby się natychmiast. Ale kto powiedział, że my biegacze jesteśmy normalni? Reasumując. Kto nie przebiegł Ducha, nie przebiegł niczego. Świetna impreza, cudowni ludzie, wspaniała atmosfera, trasa oznaczona tak, że mógłbym ją biec nocą bez czołówki. Duch Pogórza to wydarzenie, na którym trzeba być. Ja tam na pewno powrócę.

zdjęcie: Mała Gośka Photography

Sabina Zięba zwyciężczyni Duszek 34 km

Zapowiadali deszcz. Wyjeżdżając z domu o 6 rano, nie padało, więc miałam jeszcze nadzieję... która została rozwiana 10 minut przed startem, bo zaczęło okropnie lać! Pięknie się zaczyna :) Założyłam więc kurtkę przeciwdeszczową, którą notabene bardzo polecam, i naprawdę na "lekko" wyruszyłam w trasę! Postanowiłam kolejny raz, że pobiegnę bez plecaka, a wszystkie niezbędne rzeczy upcham, gdzie się da :) Wystartowaliśmy punktualnie o 8 rano, od początku zaczęłam dosyć mocno, ale czujnie zwracając przy tym uwagę na moje konkurentki. Nie ukrywam, że byłam od początku nastawiona na mocne zawody, a mój dzień i dyspozycyjność wskazywały na to, że tak właśnie będzie. Początek jeszcze dosyć przyjemny, bo mimo tego, że lało, to było twardo pod stopami :) ale trwało to dosłownie kilka minut, bo po tym czasie zaczęła się totalna RZEŹNIA!

Jak jeszcze przed startem Dorota zapytała, czy jestem gotowa na błoto, to pomyślałam sobie, że przecież nie raz się po błocie biegało, ale te błota, po których nie raz się biegało, nie porównują się nawet w najmniejszym stopniu z tym, czego doświadczyliśmy na całej trasie. Po pierwszym punkcie kontrolnym, czyli na 9 kilometrze dwie dziewczyny miały do mnie jedyne 3 minuty straty, muszę gnać i nie oglądać się za siebie, pomyślałam, 3 minuty to nie dużo, szczególnie na początku wyścigu. Biegłam nadal mocno, żel co 45 minut, popijanie Argi łyk po łyku i leciałam do przodu wymijając kolejnych Panów. Błotnej przygody nie było widać końca. Z Koziegu Garbu zjeżdżałam na tyłku, bo nie było możliwości inaczej :) Biegnąc, momentami czułam się jakbym robiła relację na instagrama w trybie zwolnione tempo, bo nawet próbując biec było bardzo ciężko i czułam jakbym to robiła w miejscu. Nogi zatapiały się w tonach błota, na zbiegach trzeba było liczyć na szczęście, aby się nie wyrąbać, natomiast drzewa i krzaki, które były na trasie służyły jako asekuracja, czyli trzeba było łapać się wszystkiego po drodze aby nie przejechać się za daleko :)

Strumyczek nr 1! Przynajmniej można było trochę osuszyć nogi z błota i umyć ręce, które nie zdałyby testu białej rękawiczki. Strumyk ten poszedł dosyć gładko, chyba nigdy w takim tempie go nie przebiegłam, woda momentami po kolana, ale szkoda było czasu na szukanie pobocza. Gnałam środkiem, energia utrzymywała się na wysokim poziomie. Wykorzystywałam to. Kilometry leciały jak szalone! Nie miałam ani jednego momentu, w którym bym pomyślała "nie chce mi się" MASZYNA! Lecę dalej, bo na 25-tym kilometrze kolejny punkt kontrolny, muszę wiedzieć czy moje rywalki mnie doganiają, czy może trasa je powoli pokonuje. Dobiegam do punktu Lovelas i w błyskawicznym tempie nalewam wody. Szanowny Pan Ryszard wyciągnął nawet telefon, żeby nagrać coś, ale nie zdążył, bo mnie już nie było. Teraz kilkukilometrowy podbieg, który wchodzi pięknie, nawet po drodze jeden chłopak powiedział, że go zmotywowałam do tego, żeby biegł, bo miał zamiar w to wejść.

zdjęcie: Katarzyna Goglel Fotografia

10 minut przewagi! Czyli rywalki wymiękły! Dobrze dla mnie oczywiście, ale nadal końcówki nie odpuszczam. Myślę sobie, jeszcze jakieś 6,7 km do mety, lajcik! Ale zaraz, zaraz, widzę jakiś napis na asfalcie, coś w stylu "najlepsze dopiero przed tobą" - jakoś tak, więc myślę sobie OMG! Aż jestem ciekawa co będzie :) Nie będę się rozpisywać, ale najgorsze było przed nami! Kolejny strumyk, ale jeszcze wcześniej podejście, na które dosłownie nie mogłam wejść, bo było tak stromo, że ratowało mnie tylko wpełzanie się na kolanach, a że było multum błota, to zjeżdżałam ciągle w dół. Za kolejnym podejściem udało się, ale dwóch Panów, których już miałam na widelcu, zostawiło mnie i już nie zdołałam ich dogonić, za to wyprzedziłam dwóch następnych. Jak to mój Trener mówi "jak już przegonisz konkurentki, to ścigaj się z facetami", a mi się to bardzo podoba :) Energia była dosłownie do samego końca. "Świeżutka" wbiegam na metę jako pierwsza zawodniczka i 10 osoba OPEN! Rewelacja!!! Bardzo się cieszę, że nie wybrałam dwóch pętli jak na poprzednich edycjach i naprawdę ogromne gratulacje dla każdego, kto zrobił ich więcej niż jedną.

Stanisław Siwiec Demon 200 km

Bieg organizowany jest na pętli około 35 km i ponad 1300 up, trasa prowadzona jest dzikimi szlakami Pogórza, turysty tutaj nie spotkacie, atrakcją a zarazem przekleństwem są dwa potoki bo trzeba biegnąć korytem. Jeden ma długość 1,4 km, drugi 700 m - do którego aby wejść, trzeba wspiąć się po ziemnej ścianie wysokości około 10 m, by kilkadziesiąt metrów dalej zsunąć się z tej skarpy do tego potoku (po deszczu jest bardzo trudno), do tego chwilami trzeba przedzierać się przez chaszcze, to tzw. polskie Barkley Marathons. Ja wybrałem najdłuższy dystans - 200 km czyli 6 pętli.

Po drugiej pętli zaczęło mocno padać, co spowodowało, że trasa zrobiła się bardzo trudna i błotnista, błota więcej niż słynna błotowyna.

Ale po każdej pętli dobiega się na bazę start-meta, a tutaj zadbają o biegacza jak w rodzinie - kilka zup do wyboru, ciasto i inne smakołyki. Dorota Kaszycka i jej ekipa wolontariuszy to coś niepowtarzalnego, na innych biegach tego nie doświadczysz. Z 17. biegaczy ukończyło tylko trzech, w tym moje trzecie miejsce.

Bieg bardzo polecam biegaczom z charakterem, bo tu nie biega się dla nagród, bo takich nie ma, tu możesz sprawdzić silną wolę, mocną głowę i chęć przetrwania. Bieg, który zawsze będę polecał i wracał na niego.

zdjęcie: Mała Gośka Photography

Marcin Zimkowski Demon 200 km

Po przeczytaniu relacji z biegu Patrycji Bereznowskiej zwyciężczyni 2022 roku wiedziałem, że muszę tam pobiec.

Trasa biegu poprowadzona przez Pogórze Dynowskie - lasy, pola, łąki, zarośla, strumyki oraz inne nieoczywiste miejsca. Bieg składa się z 6 pętli, każda po 34 km. Po każdej pętli można zrezygnować i zostać sklasyfikowanym na krótszym dystansie (Upiór 102 km, Duch 68 km, Duszek 34 km). Taka formuła wymaga od zawodnika silnej woli, aby ruszyć na kolejne okrążenie.

zdjęcie: Ultra Zajonc

Na starcie w piątek o godzinie 8:00 stawiło się 17 zawodników. Krótka pogadanka, wsteczne odliczanie i zabawę czas zacząć. Od początku biegnę z zaciągniętym hamulcem, by nie wyrwać za mocno. Jednak pomimo zwalniania i tak trzymam się z przodu. Gdzieś w połowie dobiega do mnie Marcin Wantuch i biegniemy wspólnie pierwszą pętlę. Na drugą pętlę Marcin wyszedł przede mną z punktu i tak już zostało do końca. Jeszcze na pierwszej pętli, podczas podziwiania widoków wiosny zahaczyłem o pieniek i zaliczyłem pierwszy kontakt z podłożem (złapał mnie dziwny skurcz stopy i pośladka - z czasem puścił, lecz musiałem zwolnić). Szybkie uzupełnienie zapasów i wybieg na kolejne okrążenie. Od rana pogoda mocno wiosenna – ciepło i sucho, trasa miękka, biegowa. Jednak w nocy zaczęło padać przez co warunki na trasie zmieniały się. Przybywało zawodników z innych dystansów, wzrastała produkcja błota na trasie. Każda pętla była dla mnie inna, niepowtarzalna. Wiedziałem po co przyjechałem - przebiec 6 okrążeń - i tego do końca się trzymałem. Najtrudniejsze okazało się ostatnie okrążenie: druga noc, brak snu, potęgujące zmęczenie, ponowna ulewa oraz błota tyle co na ŁUTie i Rzeźniku nie widziałem, pojawiające się zwidy oraz spanie na stojąco spowodowały wydłużenie ukończenia biegu.

Pokonując słabości wbiegłem na metę z czasem 40:46:00 zajmując przy tym drugie miejsce. Jak się okazało jeszcze tylko Stasiu Siwiec ukończył bieg.

Trasa biegu malownicza, dość wymagająca, warunki dyktowała pogoda. Dwie kładki nad Sanem były wisienką na torcie. Zawody tworzone przez ludzi z pasją, panowała iście rodzinna atmosfera, organizacyjnie na najwyższym poziomie. Na koniec wielkie podziękowania dla rodzinki za wsparcie. Trenerze Łukasz Wawrzyniak dziękuję ślicznie za przygotowanie.

pozostałe informacje